- Albus… kocham cię… jesteś …- powtarzała bardzo cicho –
Gdy cię ujrzałam, to
się zakochałam
me serce biło jak szalone, było tylko Twoje.
me serce biło jak szalone, było tylko Twoje.
Ty jednak go nie chciałeś, odejść mi
kazałeś.
Sama w kącie stałam, zapaść się pod
ziemię chciałam – śpiewała najnowszy hit Zaczarowanych. – Znalazł mnie on, ten jeden… - głos jej drżał.
– Wiem, że nie umiem śpiewać – po jej policzkach płynęły łzy.
Każda
sekunda dłużyła się niemiłosiernie. Łzy
spływały jej powoli po policzkach. Patrzyła na nieruchomą twarz Ala. Jego świszczący
oddech brzmiał bardzo głośno w otaczającej ich ciszy. Arri płakała w głos.
-
Wiem, że przeze mnie sobie… robiłeś krzywdę… - Nie umiała poukładać myśli. – To
moja wina… - trzęsącą się dłonią sięgnęła po rękę Ala.
-
Nie… - usłyszała cichy szept. – Nie powinienem…
Dziewczyna
gwałtownie wciągnęła powietrze. Spojrzała wielkimi, zatroskanymi oczami na
chłopaka.
-
Albus… - jej głos był prawie niesłyszalny. – Proszę cię, spójrz na mnie…
Brunet
z trudem otworzył oczy. Ich piękna zielona barwa kryła się jakby za
mlecznobiałą mgłą. Arri położyła mu dłoń na policzku. Nie umiała powstrzymać
łez, płynących niczym potok.
-
Nie umieram… - wyszeptał, uśmiechając się nieznacznie – jeszcze…
Arri
otarła łzy ze swoich policzków. Pochyliła
się i pocałowała Albusa.
W tej chwili usłyszała Rose
wspinającą się na schody.
-
No super… ja się tu denerwuję, a wy się całujecie – pokręciła głową. – Nie
znalazłam pani Pomfrey, ale możemy iść do skrzydła szpitalnego i tam poczekać.
Arri
chciała, podnieść Albusa, ale on pokręcił głową i spróbował wstać samodzielnie.
Zachwiał się i upadł na kolana. Kręciło mu się w głowie i nie mógł złapać
oddechu. Rose wyglądała na zmartwioną.
Mimo
protestów Ala, pomogły mu wstać. Chłopak nie miał siły ustać na nogach.
Rose
nie miała pojęcia, jak udało im się zejść w trójkę po stromych schodach,
prowadzących na wierzę. Wiedziała, tylko, że są już na dole i pozostało im do
przemierzania kilka korytarzy. Zdziwiło ją, że nie spotkali żywej dusz, tylko z
kilku klas dochodziły odgłosy zwyczajnych porannych lekcji.
-
Al, proszę nie zamykaj oczu, mów do mnie… - Arri cały czas mówiła do Albusa, a
ten mamrotał coś pod nosem w odpowiedzi.
Doszli
do skrzydła szpitalnego. W pomieszczeniu było pusto. Pod ścianami stały w
równych odstępach metalowe łóżka z śnieżnobiałą pościelą. Pomogły Albusowi
usiąść na jednym z nich. Chłopak był blady jak ściana. Miał sine worki pod
oczami i zapadnięte policzki.
Arri
usiadła na skraju łóżka, koło Albusa. Brunet oparł się o jej ramię, dziewczyna
objęła go. Czuła wszystkie jego kości, był przeraźliwie chudy. Rose wyszła na
korytarz. Arrisona spojrzała na chłopaka. Miała zamknięte oczy, a po jego
policzkach spływały łzy. Dziewczyna miała ochotę rozpłakać się razem z nim.
Ledwo powstrzymywała łzy. Obiecało sobie nie płakać.
-
Al, kochanie… dlaczego sobie to robisz?- zapytała.
Chłopak
momentalnie zerwał się z miejsca i stanął na równe nogi.
-
To moje życie! Mój wybór, więc nie mów mi, co mam robić. Nie wpierdalaj się w
moje ży…- nagle upadł na podłogę, przerywając w pół słowa.
Arri
spojrzała na niego z przerażeniem. Uklęknęła obok chłopaka i delikatnie
potrząsnęła go za ramię. Bez reakcji. Oddychał. Żył. Dziewczyna poczuła łzy na
swoich policzkach, nie umiała ich powstrzymać. Otarła je skrajem rękawa, ale
one wciąż płynęły. Nie umiała wydusić z siebie słowa. Przytuliła Albusa i
kołysała się w rytmie uderzeń jego serca.
Do Sali wpadła zziajana
Rose. Arri podniosła gwałtownie głowę, aż poczuła nieprzyjemne mrowienie w
karku. Za dziewczyną do Sali wbiegła pielęgniarka, a za nią dwóch chłopaków
ubranych stroje do Qudditcha, niosący nosze. Na nich leżała jakaś ciemnoskóra
dziewczyna, cały czas jęczała.
- Połóżcie ją tam, na
ostatnim łóżku – powiedziała pielęgniarka.
Zatrzymała się koło
Rosie, która z trudem łapała oddech.
- Gdzie on jest?-
zapytała miłym acz stanowczym głosem.
- Tutaj – szepnęła
Arrisona.
Pani Pomfrey
wytrzeszczyła oczy, spoglądając na chłopaka leżącego na podłodze w objęciach
Arri.
***
W
sumie, po co marnować wymiotni na taką głupotę? Nie lepiej po prostu zostać w
pokoju… - jak pomyślał, tak też zrobił. Nie obchodziło go, że bo jego
dormitorium tuła się półnaga i niezbyt ładna dziewczyna, a jego współlokatorzy
na pewno już wstali. Zakrył się kołdrą do czubek głowy i tak zamierzał spędzić
ten dzień.
Niestety
w łóżku jest strasznie nudno. James kręcił się, nie mogąc znaleźć sobie
miejsca. W końcu wylądował na podłodze.
Głowa bolała go jeszcze bardziej. Spojrzał na zegarek stojący na szafce nocnej.
Dopiero dziewiąta. Trzeba jakoś zabić czas. I ten okropny ból głowy.
Ostrożnie
wstał z łóżka. To był błąd. Zakręcił mu się w głowie, poczuł mdłości. Usiadł.
Cholerny kac. Co oni mi dali? – pomyślał, bo jeszcze nigdy się tak nie czuł.
Opadł powrotem na poduszki. Zamknął oczy. Zobaczył miłą twarz okoloną różowymi
włosami. Zdawała mu się skądś znajoma. Możliwe, że to jedna z dziewczyn, które
piszczą na jego widok. Tak jednak, była inna. Jej oczy, nie wyrażały dzikiego
uwielbienia… tylko zachwyt.
***
Było
ciemno. Bardzo ciemno. Słyszał głos. Słowa. Może myśli?
Imię. Albus.
Znał
to słowo. Znał ten głos. Kochał osobę,
która to mówiła.
Chciał ją przytulić. Spojrzeć w
szaro-niebieskie oczy. Powiedzieć dwa słowa
-
Kocham cię – to nie była myśl. Złudzenie. Niejasna wizja. To było słowo.
Wypowiedziane na głos litery.
Chciał
otworzyć czy. Zobaczyć jej twarz. Dotknąć gładkiej skóry.
-
Albus! – poczuł, że ktoś go dotyka. Delikatny, lekki uścisk.
Otworzył
oczy. Zobaczył jej twarz. Była smutna.
Chciał
jej powiedzieć, żeby nie płakała, ale nie mógł wydusić ani słowa. Poruszał
ustami, ale głos uwiązł mu w gardle. Westchnął.
- Pani Pomfrey, on nie może mówić – ten głos
również znał. Byłą niczym czysta, niezmącona woda.
Z trudem uniósł się na łokciach. Miał ochotę
krzyczeć, ale na chęciach się skończyło, nie mógł nawet szeptać. Tak jakby,
ktoś zmienił jego struny głosowe w kamień. Uderzył pięścią w łóżko. Kręciło mu
się w głowie.
-
Al! - krzyknęła Arri, gdy ten poderwał się gwałtownie z łóżka.
Stanął na równe nogi. Zaczął żywo
gestykulować rękami.
-
Panie Potter, proszę usiąść – powiedziała pielęgniarka.
Chłopak nie zamierzał jej słuchać. Spojrzał
na Arrisonę. Zdawała się zagubiona.
Podszedł do niej spokojnie. Przytulił,
pocałował. Usiadł spokojnie na białym łóżku. Było mu niedobrze. Był blady jak ściana.
Chciał
wygonić stąd wszystkich. Machnął ręką, ale chyba nie zrozumieli. Opadł zrezygnowany
na poduszkę. Łóżko zaskrzypiało. Chciał żeby wszyscy zostawili go w spokoju.
-
Dobrze, dobrze… tak kochane, możecie już iść. Ja się nim zajmę – mamrotała pielęgniarka,
szukając czegoś w kieszeniach fartucha.
Dziewczyny
spojrzały na siebie niepewnie. Arri pocałowała Albusa i wyszła z Sali, Rose
podążyła za nią.