No to ten… jest
rozdział. Idźcie już czytać!
Przez wszystkie lekcje siedział, jak na
szpilkach. Za każdym hałasem, szmerem czy stuknięciem szukał Różowowłosej, ale
równocześnie był pewien, że nigdzie jej dziś nie zobaczy, a przynajmniej nie do
siedemnastej.
Cały czas ściskał w kieszeni lawendową karteczkę,
która już dawno straciła swój zapach. Ignorował wszystkich, nie ważne czy był
to jakiś przypadkowy uczeń, któraś z fanek, czy nauczyciel. Nie miało to
znaczenia, on myślał tylko o dziewczynie i małej, białej karteczce, która,
co cały czas sprawdzał, spoczywała bezpiecznie na dnie kieszeni szaty.
****
Obudziło go głośne trzaśnięcie drzwiami.
Podniósł się gwałtownie, aż zakręciło mu się w głowie. Otworzył senne
oczy. Spostrzegł blondyna z roztargnieniem odgarniającego włosy z twarzy.
Był zamyślony i nie zauważył, że Albus się obudził. Chłopak odchrząknął, bo
wciąż czuł okropną suchość w gardle.
- Hej, Scorp – powiedział, najbardziej
wesołym głosem, na jaki mógł się w tej chwili zdobyć.
- Co? – blondyn odwrócił się wyrwany z
zamyślenia. – Oh, Al. Wystraszyłeś mnie! – powiedział, spoglądając na niego
oskarżycielsko.
Potter
nie umiał powstrzymać śmiechu, chociaż zabrzmiał bardziej, jakby się dusił.
Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do picia. Zauważył za szafce nocnej
szklankę wypełnioną pomarańczowym płynem. Sięgnął po nią niepewnie. Nie wiadomo,
czego można się spodziewać, gdy mieszka się ze Scorpiusem w jednym pokoju.
Blondyn przeszukiwał właśnie szafę i nie patrzył na poczynania Albusa. Chłopak
powąchał zawartość szklanki. Na
szczęście był to sok dyniowy. Wyglądało na to, że pani Pomfrey go tu
przyniosła.
- Mógłbyś się ubrać – zauważył
Scorpius, rzucając na łóżko czarne dżinsy i gruby sweter.
Albus dopiero teraz zdał sobie sprawę,
że siedzi na łóżku w koszulce i bokserkach, a jego kołdra leży tam, gdzie
rzuciła ją pielęgniarka. Chłopak uśmiechnął się lekko zakłopotany i zaczął
zakładać spodnie. Dawno nie miał ich na sobie, były mu za luźne, przynajmniej o
jeden rozmiar. Czy to możliwe, że aż tak schudł? A może to po prostu były spodnie
Scorpiusa? Było to, jednak najmniej ważne w tej chwili.
- Która godzina? – zapytał wkładając
sweter.
Blondyn spojrzał na zegarek.
- Dochodzi trzecia. Lekcje na dziś już
skończone – powiedział siadając na łóżku naprzeciwko Albusa. – Słuchaj… -
zaczął, a Potter już wiedział, o co chodzi.
Pokręcił głową.
- Proszę, chociaż ty nie zaczynaj –
powiedział podciągając kolana do klatki piersiowej.
Wyglądał teraz na przygnębionego i bezbronnego.
Jak zwierze zamknięte w klatce. Oparł czoło o kolana. Łzy napłynęły mu do oczu,
ale starał się je tam zatrzymać. Jego serce biło, jak szalone, myślał, że zaraz
wyskoczy mu z piersi.
- Ej stary – powiedział zaniepokojony
Scorpius, kładąc mu rękę na ramieniu. – Jeszcze wszystko się ułoży – i w
tym momencie zrobił największy błąd.
Te słowa podziałały na Albusa, jak
płachta na byka. Nienawidził, gdy ktoś to mówił, skąd mógł wiedzieć, jak
będzie? Chłopak strącił dłoń przyjaciela. Miał dosyć… wszystkiego.
- Nic nie rozumiesz – powiedział do
swoich kolan. Już nie powstrzymywał łez.
Scorpius nie wiedział, co ma zrobić.
Nie znał się na emocjach, sam siebie nie rozumiał, a co dopiero innych. Tak
więc siedzieli sami w dormitorium, nie wiedząc, co zrobić.
Minęło dużo czasu, nim któryś choćby
się poruszył. Scorpius przełknął ślinę, westchnął i wstał, aby usiąść koło
Albusa. Objął go niepewnie ramieniem, nie wiedział, jak na to zareaguje.
Chłopak wydawał się tego nawet nie zauważyć.
- Pamiętaj, że ja zawsze będę przy
tobie – szepnął mu do ucha i wyszedł z dormitorium.
***
- Rosie, nie wiem, co myśleć – wyznała
dziewczyny, ocierając oczy wierzchem dłoni.
Rudowłosa zmarszczyła brwi. Przestała wpatrywać
się w granatową taflę jeziora i usiadła na mokrej trawie na przeciwko
Arri.
- Powiesz mi teraz, co się stało? –
zapytała, patrząc w niebieskie włosy koleżanki.
Arrisona pokręciła głową, ale po chwili
odpowiedziała.
- Pocałowałam Scorpiusa – zakryła usta
dłonią, jakby żałowała wypowiedzianych słów.
Wbiła wzrok w ręce splecione na
kolanach. Rose uniosła jej brodę do góry, zmuszając do spojrzenia na nią.
Rudowłosa uśmiechnęła się ciepło, mimo, że nie koniecznie było jej do śmiechu.
- Dlaczego, to zrobiłaś?- w jej głosie nie było krztyny oskarżenia,
ale Howgan poczuła się jak pod ostrzałem.
Wiedziała, że zdradziła Albusa. To
tylko mały pocałunek… ale nie powinna tego robić.
- Wiem, że nie … - przygryzła wargę,
nie wiedziała, co chciała powiedzieć. – Sama nie wiem. Spojrzałam w jego
stalowe oczy i tak jakoś… Jak ja mogłam to robić Alowi. – Czuła łzy
piekące pod powiekami.
- Arri nie zadręczaj się, Albus się
nigdy o tym nie dowie – chciała ją pocieszyć Rose.
- Czyli ma go okłamywać?! – zapytała ze
złością dziewczyna.
- Nie okłamywać, ale nie mówić mu
prawdy – rudowłosa wiedziała, że to nie jest najlepsze ( nie jest nawet dobre)
rozwiązanie, ale nie umiała wymyślić nic innego. Związki nie były jej mocną
stronę.
- Przecież to, to samo! – krzyknęła Arri
podrywając się gwałtownie z podłogi.- Ty nic nie rozumiesz! Jak mogłam być
taka głupia, przecież ty nigdy nie miałaś chłopaka, nie wiesz jak to jest, jak
bardzo serce potrafi bolec!!!
Rose poczuła się dotknięta tymi słowami.
- To, że nie puszczam się na prawo i
lewo, nie znaczy, że nie umiem kochać! – wykrzyknęła Rose ze złością.
Arrisona prychnęła i ze łzami w oczach
pobiegła w stronę oświetlonych wielkich wrót zamku. Rudowłosa była zła na
siebie. Dziewczyna jej ufała i chciała wsparcia…
- Cholera – mruknęła Rose, kopiąc kępę
zżółkłej trawy.
****
Zaczęło padać. Stał pod trybunami. Co
chwila spoglądał na zegarek. Tik Tak. Tik Tak. Kolejna sekunda. Jeszcze
58… 57… 56.
Miał mokre włosy. Brązowe kosmyki przykleiły
mu się do skroni. Cholerny deszcz – pomyślał sobie. Przez równo godzinę układał
włosy, tworząc idealny nieład, a teraz zwisały smutno mokre od deszczu.
Tak! To już teraz. 17.00, ani sekundy
mniej, czy więcej.
Pośród deszczu poczuł zapach lawendy.
Serce zabiło mu mocniej, wiedział, że za chwilę ją zobaczy.
Różowy. Plama intensywnego koloru,
pośród szarości wieczoru. Serce waliło mu tak głośno, iż był pewien, że
dziewczyna słyszy je pomimo szumu deszczu.
Oblizał spierzchnięte wargi. Po raz
pierwszy denerwował się przed spotkaniem z dziewczyną. Zazwyczaj wystarczyło,
że się uśmiechnął lub mrugną, a wszystkie blond lale mdlały na jego widok.
Ta była jednak inna. Czuł, że musi o
nią walczyć. I to najbardziej go w niej pociągało. (No wiecie, facet nie
doceni zdobyczy, jeżeli przyjdzie mu zbyt łatwo). Nie wystarczało być, trzeba
działać, trzeba do niej podejść, bo sama nie rzuci mu się do stup.
Zaczął iść do przodu, nie zważając na
deszcz, który zdawał się jeszcze wzmóc na sile. Boisko stało się grząskie, buty
zapadały mu się w błocie.
Różowowłosa szła, a raczej sunęła do
niego. Wyglądała jakby wcale nie dotykała ziemi. Ona również była mokra, różowe
pasma przykleiły jej się do skroni. Dziewczyna ociekała wodą, ale mimo tego
uśmiechała się promiennie.
- Witaj Jamesie Potter – powiedziała, a
chłopak uświadomił sobie, że po raz pierwszy słyszy jej głos. Był dość wysoki i
melodyjny. Brzmiał on, jak muzyka wygrywana na dzwoneczkach.
-
Cześć – odparł po chwili.
Różowowłosa się zaśmiała.
James odzyskał swój normalny sposób
bycia, ale krępował się przy niej, bo wiedział, że swoimi zwykłymi zagrywkami
jej nie zaimponuje.
- Jesteś z Gryffindoru – zauważył,
wskazując godło na jej szacie.
Wiele fanek Jamesa pochodziło z innych
domów, więc chłopak zdziwił się, że dziewczyna jest Gryfonka. Nigdy wcześniej
(czytaj: w poprzednich latach) nie widział jej w pokoju wspólnym, na korytarzy,
czy gdziekolwiek indziej, a chyba zapamiętałby tak niecodzienny kolor włosów.
Dziewczyna spojrzała w dół. Z lewej
strony w okolicach piersi widniał wyszyty lew otoczony czerwienią i złotem.
Uśmiechnęła się i odgarnęła mokre włosy z twarzy.
- Ty znasz moje imię, ale ja nie znam twojego.
To trochę nie fair, nie uważasz? – powiedział cicho James, przechylając
głowę w zamyśleniu.
Różowowłosa spuściła wzrok.
- Nie mogę – powiedziała, wpatrując się
w swoje ubłocone buty.
James wyciągnął dłoń i delikatnie
odgarnął jej kosmyki z twarzy.
- Dlaczego? – zapytał, zakładając jej
różowe pasmo za ucho.
Musnął opuszkami palców policzek dziewczyny.
Miała aksamitną skórę, delikatną jak płatek róży.
Gryfonka uniosła spojrzenie na twarz
chłopaka. Nie uśmiechała się. Bała się wyjawić prawdy, ale również nie
chciała okłamywać Jamesa.
- Przepraszam – westchnęła. – Źle byś o
mnie pomyślał. Moja rodzina cieszy się złą sławą, zwłaszcza, w niektórych kręgach.
– znów spuściła wzrok.
Brunet poczuł ucisk w żołądku. Co
ukrywała? Kim ona jest? Teraz jeszcze bardziej chciał odkryć jej imię.
Pociągały go tajemnice, zwłaszcza te najpilniej strzeżone. Zawsze lubił
zagadki.
- Możesz mówić mi Jean – zaproponowała nieśmiało.
James kiwnął głową, chociaż wiedział,
że nie jest to jej prawdziwe imię. Jego myśli przybrały odcień fioletowo-
niebieski z przebłyskami srebra. Była to dziwna mieszanina, ale w
niczym nie przypominała ciepłego odcienia różu, jaki towarzyszył rozmyślaniom o
dziewczynie. Wiedziała, że na razie nie może liczyć na nic więcej, ale
przynajmniej wiedziała jak ma się do niej zwracać.
Jean wspięła się na palce i pocałowała
Jamesa prosto w usta. Czuł bijące od niej ciepło, mimo okropnej pogody. Jego
świat rozbłysnął pięknym, malinowym odcieniem różu. Czuł się najszczęśliwszy na
świecie.
W jednej chwili powrócił do szarej
rzeczywistości. Dziewczyna zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
James został sam pośród deszczu i
mroku.