Napisałam to pod wpływem mojego beznadziejnego życia...
Albus siedział na
schodach ,które prowadziły na wierzę astronomiczną. Miał nadzieję, że nikt nie
będzie go tu szukać. List od matki, słowa Jamesa, Arri …. To wszystko było dla
niego za dużo. Przygryzł wargę, żeby powstrzymać łzy. Z trudem przełknął ślinę…
Drżącą ręką wyjął z
kieszeni małe zawiniątko. Zawahał się i rozejrzał, upewniając się czy na pewno
jest sam. Nikogo nie zauważył. Rozwinął chusteczkę. Jego oczom ukazał się
lśniący metal.
Serce
waliło mu jak młot. Odłożył żyletkę na stopień koło siebie. Sięgną do brązowej
bandanki, którą od dawna, codziennie zawiązywał na lewym nadgarstku. Rozwiązał
ją jednym ruchem ręki. Spojrzał na swoje przedramię. Pamiętał każdą bliznę,
która się tam znajdowała. Większość z nich powstała w przeciągu tego roku.
Doszedł do wniosku, że to najgorszy okres w jego życiu.
Najpierw
umarł dziadek Arthur… było to jeszcze w wakacje… Pojechał gdzieś z Aurorami…
nikt nie wiedział, albo po prostu nie zamierzał powiedzieć Albusowi, gdzie. Potem
dziadek trafił do świętego Munga. Był tam jakieś trzy dni… mama cały czas
płakała… tata wydawał się nieobecny, a im nikt nie chciał powiedzieć, co tak
naprawdę się stało. Nawet nie mogli odwiedzić dziadka…, bo są za młodzi…, bo
tam nie wolno wchodzić…, bo wszystko będzie dobrze…, ale nie było…
Czwartego
dnia mama wróciła ze szpitala z opuchniętymi i zaczerwienionymi od płaczu
oczami, nic nie mówiła, tylko płakała… była blada, snuła się po domu jak
upiorna zjawa… dopiero wieczorem tata powiedział im, że dziadek Weasley zmarł z
powodu odniesionych ran… James wyszedł bez słowa z kuchni i zamknął się w swoim
pokoju. Nie wychodził przez tydzień, nie był nawet na pogrzebie.
Lilly
zaczęła płakać w głos, Albus przytulił ją i zabrał do swojego pokoju… sam
starał się nie płakać, ale skończyło się na tym, że oboje leżeli na łóżku Ala i
razem zalewali się łzami… dopiero, gdy Lilka poszła spać, Albus wpadł na
pomysł… bardzo głupi pomysł… Znalazł w komodzie w kuchni żyletkę… wszyscy już wtedy
spali…
Dotknął
poprzecznych szram najbliżej dłoni, pozostały po nich tylko jasnoróżowe,
wypukłe blizny.
Kłopoty
w szkole… oblane eliksiry… okropny z zaklęć… wyjec od ojca… kolejne kilka linii
na nadgarstku… i jeszcze jedna, długa, wzdłuż przedramienia…
Kłótnia
z Rose… nie odzywali się do siebie przez miesiąc… a poszło właśnie o pocięty
nadgarstek Ala… dla paradoksu poskutkowało to trzema głębokim ranami, ciągle
rozdrapywanymi…. Jeszcze niezagojonymi… Zaczął machinalnie zdrapywać strupki…
pokazała się świeża krew…
Odetchnął
głęboko. Podciągnął rękaw bluzy…
Kolejna
szrama powstała po tym jak po raz pierwszy pokłócił się z Arrisoną… Dziewczyna
widziała go z Megan Flores z Ravenclawu w bibliotece w dość… jednoznacznej
sytuacji…
Pamiętał
każdą łzę, która spłynęła po jej bladym obliczu… każdą łzę, która popłynęła
przez niego…
Dotknął
następnej, jeszcze świeżej, rany… chciał przeprosić Arri… wyjaśnić, że to,
Megan go całowała…, że on tego nie chciał…, że żałował, że sprawia ból
najukochańszej osobie… skończyło się na tym, że podbiła mu oko i za każdym
razem, gdy go widziała, patrzyła na niego z wyniosłością, albo uparcie
ignorowała… nie wiedział, co było gorsze…
Pogodzili
się około gwiazdki…, kiedy Albus przeleżał tydzień w skrzydle szpitalnym, po
tym jak prawie zagłodził się na śmierć… Nie wiedział, czy wróciła do niego z
litości, czy naprawdę zrozumiała, że nadal ją kocha… on ją kocha najbardziej na
świecie… nie umiał żyć bez niej i chciał jej to udowodnić…
Potem
James… głęboka szrama prawie przy samym łokciu… powiedział mu, że nie może
trzymać Arrisony na siłę przy sobie…, że ona jest nieszczęśliwa…, jeżeli ją
kocha to musi dać jej wolność, ona już go nie chce…
Albus
poczuł piekący ból na ręce… dopiero teraz uświadomił sobie, że płacze… otarł
łzy wierzchem dłoni… przypomniał sobie, co mówiła mu Rose, a raczej, co
wykrzyczała mu w twarz… „Nie wolno ci się ciąć, to i tak w niczym nie pomoże…
będzie tylko gorzej!!”… co ona tam wie…
Znowu
oblał egzamin z eliksirów… nie poszedł na Obronę i dostał tydzień szlabanu…
potem nie pojawiał się na obiadach… na śniadaniach… nie poszedł na szlaban… w tym czasie pojawiło się kilka nowych ran na
jego nadgarstku… tylko na lewym… nigdy nie kaleczył prawej ręki…
Nie
odzywał się do nikogo… w końcu po kilku dniach przyszła do niego Arrisona… po
długiej łzawej rozmowie powiedział jej… powiedział, że może czas żeby odeszła,
że nie chce jej trzymać przy sobie, jeżeli ma być nieszczęśliwa… ona tylko
spojrzała na niego smutnymi, niebieskimi oczami i wybiegła z jego dormitorium…
Wtedy
zrobił sobie to… delikatnie przejechał czubkiem palca po napisie wyciętym
żyletką na przedramieniu… „Arri” … pamiętał dokładnie, kiedy to zrobił… pamiętał
każdą literę…
W
nocy po zerwaniu … poszedł na wierzę astronomiczną… po raz pierwszy tutaj
wszedł… miał żyletkę, którą nosił przy sobie od wyjazdu do szkoły. Nie czuł
bólu w ręce… bolało go serce, a podobno nie da się czuć na raz dwóch bólów… nie
czuł nic, gdy wycinał jej imię na swojej ręce… tylko smutek i żal i złamane serce…
krew spływała na marmurową posadzkę… nie wytarł jej… krople jego zaschniętej
krwi cały czas znajdowały się na podłodze… chyba nikt tu nie przychodził…
Wiedział,
że uzależnił się od okaleczania się. Każdy problem… każda niewygodna sytuacja…
kłótnia… kolejne wyjce od rodziców… skutkowały kolejnymi ranami…
Siedział
tutaj, teraz, bo dostał kolejny list od matki… napisała… napisała, że pokłóciła
się z ojcem, że mieszka teraz w Norze z babcią Molly… Albus nie wiedział, po co
w ogóle mu o tym pisała? … On miał swoje problemy… miał swoje rany…, ale może
matka nie miała się, komu zwierzyć? A ciotka Hermiona? A babcia? A ktokolwiek
inny? Musiała zadręczać swoje dzieci własnymi problemami?
Albus
nie dawał sobie z tym rady… sięgnął po żyletkę… nie wiele pozostało mu wolnego
miejsca na ręce, ale zawsze można rozciąć stare blizny…
Zrobił
pierwsze nacięcie…
Usłyszał
kroki… zerwał się gwałtownie na równe nogi… żyletka upadła z brzękiem na
posadzkę. Chłopak szybko opuścił rękaw bluzy zasłaniając rany…, ale świeża krew
szybko przesiąkała przez materiał. Drobne czerwone kropki pojawiły się na
bluzie…
-
Albus??- usłyszał cichy głos.
Rose
weszła na schody…
- Al
?? to ty? – spojrzała niepewnie na bladego, chudego chłopaka o zmierzwionych
czarnych włosach…
-
Rosie.. Co ty.. tu robisz?? – wyszeptał.
Chłopak
ledwo trzymał się na nogach… usiedli na stopniach … Rose nic nie mówiła,
czekała aż chłopak zacznie…
W
końcu pokazał jej swój nadgarstek… większość ran była dość świeża… najnowsza
cały czas krwawiła… wyglądało to paskudnie… dziewczyna nic nie powiedziała, w
jej oczach zaszkliły się łzy…
Po
chwili przytuliła Albusa. Ten siedział oszołomiony. Nie odwzajemnił uścisku.
-
Ty kochany idioto…. – szeptała wtulona w jego bluzę - Jesteś chory! Dlaczego
sobie to robisz?? To w czymś pomaga?
-
Nie…- mruknął chłopak, tak cicho, że sam siebie ledwo usłyszał.
- To,
po co sobie to robisz?
-
Żeby zapomnieć…- jego głos drżał.
-
Albus proszę, będziesz tego żałować… przestań to robić to do niczego nie
prowadzi- odsunęła się od chłopaka i delikatnie ujęła jego dłoń.
Uważnie
przyjrzała się ranom… dostrzegła imię Arrisony
-
To przez nią?- zapytała, wskazując na szramę.
-
Nie tylko…- odparł Al - Zaczęło się od wakacji…
-
Od śmierci dziadka…- dokończyła za niego Rosie.
Chłopak
pokiwał głową…
Siedzieli
w milczeniu przytulenie do siebie, aż do wschodu słońca…
Zakochana w Albusie od 1 rozdziału, rzadkie zjawisko..
OdpowiedzUsuńPoczątek jest zawsze najtrudniejszy a tutaj autorka rozpoczęła go wspaniale <3
Gratuluje ogromnego talentu :*